niedziela, 27 stycznia 2013

Rozdział 5




LILY

Tydzień później.

Następnego dnia wyjdę ze szpitala. Jestem szczęśliwa, ale trochę się boję, bo już wiem, co się stanie. Staram się myśleć tylko o wspaniałym dniu, który spędzę z Duffem. Gdy wypisali go ze szpitala, codziennie przychodził na wizyty, a w nocy wchodził przez okno i zasypiał koło mnie. Wiem, że  nie podoba się to chłopakom z zespołu. Ostatnio częściej się kłócili o to, że McKagan zbyt mało uwagi poświęca zespołowi, który jest dla niego tak ważny.
Wreszcie nadszedł ten dzień. Michael załatwił mi wczoraj jakieś normalne ubrania. Przebrałam się i podeszłam do okna. W szybach karetek stojących na parkingu odbijały się długie, złotawe promienie. Wszystko dookoła tętniło życiem, nawet ja.
Odwróciłam się w stronę łóżek. McKagan leżał z głową schowaną w poduszce. Po chwili złapał rękoma za ramy pryczy i podniósł się. Zasłoniłam oczy, bo znowu zapomniał włożyć spodni i stał tam w samych bokserkach. Mrucząc coś w stylu „Czego się tak wstydzisz?” założył dżinsowe rurki, koszulkę i wyskoczył przez okno. Ja kulturalnie przeszłam przez główny hall i przywitałam się radośnie ze wszystkimi recepcjonistkami.

DUFF

Oparłem się o mur. Już chyba piąty raz przeszła obok mnie ta sama dziwka. Zarzuciła swoją grubą dupą i wróciła znowu. Przestałem zwracać na nią uwagę. Po jeszcze kilku rundkach, poszła sobie. I dobrze.
Zobaczyłem Lily. Podbiegła do mnie i złapała moją rękę. Po chwili stanęła jak wryta. Minę miała nietęgą.
- Ale… Co będziemy robić? – spytała.
- No nie wiem… - przypomniałem sobie, że ona nigdy nie była na zewnątrz. - Idziemy na naleśniki? – zaproponowałem.
- Chętnie.
Poszliśmy do pierwszego lepszego baru naleśnikowego i zamówiliśmy dwie wielkie porcje obficie polane syropem klonowym. Wcinaliśmy je szybko gadając o rozrywkach dnia. Potem wyszliśmy na spacer do parku i karmiliśmy kaczki, które pływały w stawie. Zaproponowałem, by zjeść obiad, lecz Lily nie była głodna.
Widać było jej radość z tych chwil – ciągle się uśmiechała, policzki jej się zaróżowiły a oczy błyszczały. Cały czas podchodziła do czegoś i badała, jak dziecko. Wciąż powtarzała mi, jaka jest szczęśliwa, że ten dzień spędza ze mną. Cieszyłem się, bo wreszcie mogłem być spokojny o jej zdrowie. Mojemu skarbowi wreszcie nic nie grozi.
Około godziny osiemnastej zabrałem ją do jakiegoś lepszego baru. Zamówiłem dla nas po soku, pierwszy raz nie miałem ochoty na wódkę. Chyba chłopaki mają rację - tak kobieta mnie zmienia.
 Z głośników zabrzmiała spokojna, cicha piosenka. Nie wiem kto był wykonawcą, ale podobała mi się. Wstałem, ukłoniłem się dziewczynie i wyciągnąłem rękę zachęcająco.
- Zatańczysz? – spytałem.
Niepewnie wyciągnęła dłoń. Pociągnąłem ją mocno i wyszliśmy na parkiet, nasze palce splotły się. Uśmiechnąłem się i zawirowałem nią delikatnie. Zaśmiała się nieśmiało i przycisnęła mocniej do mnie. Czułem się jak w niebie - w objęciach trzymałem dziewczynę, którą kochałem bardziej niż kogokolwiek w moim życiu. Nasze spojrzenia się spotkały. Pochyliłem się i wyszeptałem jej do ucha:
- Kocham Cię.
Drgnęła. A jeśli ona nie czuje tego samego? Nie chcę jej stracić. Boże, co ja narobiłem...
Po chwili poczułem jej palce na swoim policzku. Złapałem ją w talii i podniosłem do góry. Objęła mnie nogami w pasie i przeczesała dłonią włosy uśmiechając się przy tym delikatnie. W końcu otworzyła swoje maleńkie usteczka i wyszeptała:
- Ja ciebie też, Duffy.
Szczęście. To uczucie w brzuchu chyba nazywa się prawdziwym szczęściem. Nigdy tego nie zaznałem. Aż do dziś.
Nagle poczułem miękkie wargi Lily na swoich ustach. Oparłem się o ścianę i oddawałem subtelne pocałunki dziewczyny. Objąłem ją mocno i wymruczałem:
- Teraz cię nie wypuszczę. Już nigdy.
Całowaliśmy się coraz mocniej i namiętniej. Nasze oddechy przyspieszyły, rękami błądziłem po jej plecach. Stary kelner przyglądał się nam zza lady. Pokręcił głową, jakbyśmy byli jakimiś zboczeńcami i wyszedł przed lokal. Nie przejmowałem się tym, ważne, że byliśmy razem.
- Lily... Może chodźmy do mnie, okej?
- Dobrze. - odpowiedziała i cmoknęła mnie ostatni raz w usta.
Złapałem ją za rękę i skierowałem się do mojego prywatnego mieszkania, które znajdowało się niedaleko.
LILY
Po kilku minutach drogi doszliśmy do małego, kilkupiętrowego bloku. Weszliśmy po schodach na samą górę i stanęliśmy przed drzwiami. Duff otworzył je kluczem, pchnął nogą i porwał mnie w ramiona.
- Co ty robisz? - zapytałam śmiejąc się cicho.
W odpowiedzi pocałował mnie mocno i przeniósł na rękach do mieszkania.
Było małe, ale przytulne. W kącie stał stolik, a na nim wazonik z bukietem świeżych, czerwonych róż, które ładnie wyglądały na tle białych ścian. Na podłodze leżały kowbojki McKagana i jakaś koszula w kratę. Wniósł mnie do sypialni, przez co trochę się przestraszyłam.
- Ale... Ja... - zaczęłam cicho.
- Tak, kochanie? - spytał i muskał delikatnie palcami moje usta.
- Ja nie wiem, czy to dobry pomysł. Chcę tego.
Stanął jak wryty, spojrzał się na mnie ze zdziwieniem i po chwili zaśmiał się.
- Widzę, że nie tylko ja mam zboczone myśli. - powiedział.
Powoli składał na moich ustach słodkie pocałunki. Nagle Michael stał się bardziej namiętny. Przygwoździł mnie do łóżka, pochylił się i mocno pocałował w usta. Objęłam go w pasie i zjeżdżałam rękami w dół. Chwyciłam za rąbek jego koszuli i podciągnęłam do góry uwalniając go z niej. Położyłam dłonie na brzuchu blondyna i jeździłam nimi po całym torsie. Zatrzymałam się przy sercu, które przyspieszyło delikatnie.
Próbowałam stłumić jęki, gdy muskał wargami delikatną skórę na mojej szyi, a palcami próbował rozpiąć mi stanik. Gdy wreszcie mu się to udało ściągnęłam z siebie wszystkie ubrania. Duff oparł się o ramę łóżka i patrzył na mnie z uwielbieniem. Trochę mnie to speszyło i zarumieniłam się spuszczając wzrok. Niespodziewanie poczułam ciepły dotyk w okolicach talii. Spojrzałam na Duffa obejmującego mnie w pasie, a on tylko wymruczał mi do ucha:
- Jesteś najpiękniejsza na świecie. Kocham Cię.
Wszystkie wątpliwości rozwiały się. Rozpięłam pasek Duffa i zsunęłam z niego spodnie. To, co działo się dalej pozostanie naszą słodką tajemnicą.
***
Rozchyliłam powieki i pierwszą sceną, jaką zobaczyłam, był słodki Duffy śpiący sobie obok mnie. Cmoknęłam go delikatnie w usta, pogłaskałam po głowie i zeszłam z łóżka. Poszłam do kuchni, wyjęłam kilka kromek chleba i posmarowałam je masłem. Dopiero w tym momencie uświadomiłam sobie, jakie zbereźne rzeczy wyprawialiśmy w nocy. Zrobiłam się cała czerwona, akurat w momencie, w którym do pomieszczenia wszedł zaspany Duff.
- Hej, kochanie. - mruknął zaspanym tonem i pocałował mnie delikatnie w policzek. Chyba nie zauważył, jak bardzo się zarumieniłam.
Po chwili otworzył szerzej oczy i spojrzał się na mnie z uznaniem.
- Ładnie wyglądasz. - powiedział.
Pobiegłam do pokoju po jakieś ubrania. Oczywiście musiałam nie zauważyć, że jestem naga. Brawa dla mnie.
- Idziemy na miasto? - zawołał blondyn pożerając kanapki z szynką.
- Powinnam być jakieś 10 godzin temu w szpitalu.
- To cię odprowadzę.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłam je, a w progu stał Slash. Spojrzał się na mnie i uśmiechnął się głupio.
- Widzę, że było ciekawie.
Byłam w samych majtkach i koszulce Duffa. Znowu objawiam się swoją głupotą.
- Duff, jest sprawa. - powiedział Saul.
- Jaka? - spytał blondyn zakładając skórzane spodnie.
- Musisz zostawić swoją panienkę na kilka miesięcy. Jedziemy w trasę po Europie.
Cisza.
- Co..? - spytałam cicho. W oczach zapiekły mnie łzy. Wybiegłam z mieszkania McKagana i biegłam przed siebie główną ulicą. Słyszałam za sobą wołania Michaela.
Uciec. Uciec jak najdalej.

wtorek, 22 stycznia 2013

Dodatek.



SLASH

- Co? A, dobra, to i tak lepsze od zamiatania. - westchnąłem, gdy gruby facet w mundurze wypuszczał mnie z celi.
A wszystko zaczęło się od genialnego pomysłu Adlera: "Ej, Slash! Zróbmy zajebistą imprezę!". Wyszło na to, że pewnie on teraz spokojnie sobie trzeźwieje, a ja mam pracować charytatywnie w osiedlowym sierocińcu w ramach kary za hałas! Zabiję go kiedyś, naprawdę.
Wyszedłem z budynku i od razu skierowałem się do domu dziecka. Zaczynałem od dzisiaj, fajnie, nawet się wyspać nie dadzą. Dobra, spałem dwa dni, ale jeszcze by się przydało.
Wreszcie stanąłem przed bidulem. Okazało się, że nie odpowiadał stereotypom. Budowla była nowa, biała farba na jej murach aż raziła w oczy. Wejście stanowiły ogromne, białe wrota. Po chwili wpatrywania się w miejsce mojego męczeństwa, przeszedłem przez drzwi.
Potencjalni rodzice patrzyli się na mnie z niesmakiem. Byłem dla nich ćpunem i pijakiem, który nie powinien być dopuszczany do dzieci. Ja tam się z nimi zgadzam, ale jak mus to mus.
Od razu doskoczyła do mnie jakaś natapirowana babka w białym stroju. To w końcu sierociniec czy dom dla psychopatów?
- Hej, jestem Mandy, a ty zapewne Slash? - pokiwałem twierdząco głową. - Dzwonił do mnie Clinton z policji i powiadomił, że przyjdziesz. Dzisiaj będziesz miał trochę roboty, bo Lucky jest nieśmiały i trudno nawiązuje jakikolwiek kontakt z innymi. Dlatego zawsze jest sam. Znajdziesz go w pokoju 324. Powodzenia.
- Dzięki. - mruknąłem i wyruszyłem do tego chłopca. Korytarze strasznie się dłużyły, lecz wreszcie dotarłem do jego sali. Zapukałem cicho i wszedłem do środka. Zobaczyłem malutkiego bachora, miał może 4 lata. Odwrócił do mnie swoją małą głowę i wpatrywał się we mnie ze zdumieniem. Jego duże oczy miały orzechowy kolor, a czarne włosy delikatnie się skręcały. Chociaż nienawidzę dzieci, musiałem wtedy przyznać, że był uroczy.
- Kim jesteś? - spytał się cicho.
- Jestem Saul, będę się dzisiaj tobą zajmował. - odparłem i usiadłem po turecku naprzeciwko niego.
- Ale ja nie potrzebuję opieki. Chcę zostać sam. - odpowiedział i spuścił głowę.
Trochę się wystraszyłem. Taki mały, a wydawało się, że w jego ciele tkwi dusza dorosłego. Bardzo samotnego. Zrobiło mi się go żal.
- Dlaczego nie chcesz, żebym z tobą został? - zapytałem.
Po dłuższej chwili odpowiedział:
- Bo zawsze byłem sam, i było mi z tym dobrze.
Podniosłem go delikatnie i posadziłem na swoich barkach.
- Co ty... - zaczął, ale nie pozwoliłem mu skończyć.
Wyskoczyłem na zewnątrz i hasałem po korytarzu. Po pewnym czasie zauważyłem, że Lucky się śmieje.
- Szybciej, szybciej! - krzyczał i mocniej ściskał moją głowę.
Nagle przed nami pojawiła się Mandy. Popatrzyła się na nas i powiedziała stanowczo:
- Tylko nic sobie nie zróbcie.
Uśmiechnąłem się do niej i odszedłem trochę dalej.
- Chodźmy do pokoju. -mruknął mały. Posłusznie przeszedłem przez drzwi. Położyłem go na łóżku i usiadłem obok. Trochę się zmęczyłem tym patatajaniem.
- Fajnie było. - uśmiechnął się. - Kim ty właściwie jesteś?
- No to... Jestem gitarzystą  w zespole rockowym.
- I dali ci robić przy bachorach? Nie wierzę. - spojrzałem się na niego ze zdziwieniem. - Wszyscy nas tu nienawidzą. Naprawdę. Nawet panie przełożone. Dbają tylko o to, żebyśmy mieli co jeść i żeby ktoś nas wreszcie stąd zabrał. Takie głupie baby.
Zaśmiałem się. Ten młody był mądrzejszy ode mnie!
Złapał mnie za rękę, a jego oczy się zaszkliły.
- Będziesz mnie odwiedzał, prawda? Będziesz, będziesz, będziesz. - przytulił się do mnie mocno. Nie spodziewałem się tego, przecież nawet się lepiej nie poznaliśmy. Wtulił się bardziej. -Nie chcę być sam.
Wtedy zrozumiałem, że Lucky mnie potrzebuje. Nie zawiodę go. 

Argh. ;___________;
Zdecydowanie za krótkie, beznadziejne i zue!
Dzię dobry, nazywam się beztalencie, a Ty?