piątek, 22 lutego 2013

Rozdział 9



AXL

Nie radzę sobie. To dla mnie za trudne. Coraz częściej zdarza mi się tracić świadomość, być kimś... Zupełnie innym. Czasem wydaje mi się, że nie jestem sobą. Nie potrafię tak żyć.
Według innych powinienem być szczęśliwy - mam kupę forsy, piękne kobiety, wielu fanów... Ale co z tego, że mam to wszystko, gdy nie mogę sobie poradzić z samym sobą?

Elisabeth cały czas dodaje mi otuchy. Gdy odchodzę od rzeczywistości czuwa nad moim ciałem i czeka, aż powrócę. Zawsze, gdy mam już dość i jestem na wszystko zły, ona czeka. Jest moim aniołem stróżem.
Czy ją kocham? Teraz to już nieważne, ale chyba tak. Pomimo tego, że wszyscy mówią o nas jako o parze, to nią nie jesteśmy. Jakoś... Nie wydawało mi się, że ona tego chce, a nie byłem pewny swoich uczuć. Poza tym bałem się, że jeśli wyznam jej miłość, wyśmieje mnie. Wolę być jej przyjacielem.
Wiele razy namawiała mnie na to, bym poszedł do psychologa, ale nie chciałem. Nigdy im nie ufałem. Wolę siedzieć w tym gównie po uszy niż jeździć do ludzi, którym zależy tylko na kasie.

Poczułem, że przed oczami znów mi ciemnieje. Zacisnąłem oczy i pobiegłem do przodu. Nie wiem jak, ale znalazłem się na dachu bloku, w którym mieszkamy. Chciałem to zrobić. Tu i teraz.
Podszedłem bliżej krawędzi i spojrzałem w dół. Serce podeszło mi do gardła. Wszystko, co widziałem było... Maleńkie.
Nagle usłyszałem znany mi, kobiecy głos:
- Axl, nie rób tego!
Nie odpowiedziałem, tylko zbliżyłem się bardziej krańca dachu.
- Wiem, że jest ciężko, ale poradzimy sobie jakoś! Uwierz mi!
Nie chciałem tego słuchać. Mówiła mi tak od kiedy się znamy, i nic się nie polepszyło.
Już chciałem oderwać nogi od podłoża i skończyć ze sobą, gdy poczułem czyjeś ręce mocno oplatające mnie w pasie.
- Jeśli ty umrzesz, to ja też! - krzyknęła rozpaczliwie.
Tego nie mogłem zrobić. Nie potrafiłem sprawić, by spadła razem ze mną. Była dla mnie zbyt ważna.
Odsunąłem się delikatnie do tyłu, zdjąłem z siebie ręce Elisabeth i stanąłem w jakimś bezpiecznym miejscu. Dziewczyna klęknęła naprzeciw mnie i ukryła twarz w dłoniach.
- Nie rób tego więcej! - krzyknęła i wybuchła płaczem.
Zdziwiłem się trochę. Nie rozumiałem, dlaczego ona tak to przeżywa. Złapałem ją za rękę i podciągnąłem do góry.
- El...Ja... - wyjąkałem. - Ale... Dlaczego...?
- Bo cię kocham. - szepnęła i spuściła wzrok w dół. Chciała odejść, ale ją zatrzymałem, złapałem w talii i pocałowałem.

Gdyby można było to opisać... Nie, nie da się. Staliśmy tam, na środku dachu pogrążeni we własnym świecie. Lecz ten świat był inny, piękny. Liczyliśmy się w  nim tylko my dwoje.

Będę żył. Wydobędę się z tego gówna. Dla niej.

SLASH

- Sally! Chodź tu szybko! - zawołałem.
- Co? - spytała wchodząc do pokoju.
- Patrz, jestem w telewizji! - pokazałem jej na telewizor, w którym właśnie leciał teledysk do 'Sweet Child O' Mine'.
- Świetnie. - skwitowała i wyszła do kuchni.
Popędziłem za nią i zawołałem:
- Coś ty taka drętwa ostatnio? Wolę, gdy jesteś wesoła. - złapałem ją od tyłu w talii i wtuliłem się.
- Przepraszam. - mruknęła i obróciła się do mnie.
Odgarnęła mi włosy z czoła i pocałowała delikatnie. Po chwili leżeliśmy na podłodze i przytulałem dziewczynę do siebie. El zaczęła powoli rozpinać moją koszulę. Moje dłonie powędrowały w dół zahaczając palcem o gumkę jej majtek. Zaśmiała się cicho i wpiła w moje usta.
-Wy się ruchacie, a Lily rodzi. - powiedział Steven wchodząc do pokoju.
Zamarłem. Po chwili ciszy w końcu zebraliśmy się w pośpiechu i zbiegliśmy po schodach na dół, do samochodu.

DUFF

Od białych płytek okrywających każdą powierzchnię w szpitalnym korytarzy odbijały się promienie słońca, które i tak zaraz zostały zakryte przez ciemne pasmo chmur. Przechodziłem przez to wąskie pomieszczenie już chyba tysięczny raz. Lily rodziła już 6 godzin. Wiem, że to dosyć krótko, ale zaczynam się martwić. A co jeśli umrze? Prawdopodobieństwo jest duże... Uspokój się Duff, wszystko będzie dobrze!
Reszta Gunsów była tu jakieś 5 godzin temu, ale znudziło im się czekanie na dziecko, więc poszli do baru.
Cały czas z sali porodowej wydobywały się krzyki Lily, i monotonne głosy pielęgniarzy. Usiadłem na ławce i przetarłem oczy ze zmęczenia. Nagle drzwi otworzyły się z hukiem i wybiegli przez nie dwaj lekarze. Potem zostały zamknięte i nie mogłem nic zobaczyć. Doktorzy wrócili po jakichś dziesięciu minutach i zamknęli porodówkę na klucz. Musiałem dalej czekać.

Pół godziny później.

Wreszcie wrota do sali otworzyły się. Zmęczeni położni otarli pot z czoła i wyszli, nie patrząc się na mnie. Jeden wskazał mi, bym wszedł na porodówkę. Przekroczyłem próg i rozejrzałem się wokoło.
Cisza.
Lily leżała na pryczy, dolna połowa jej ciała była przykryta wielką, niebiesko-zieloną chustą. Wpatrywała się pustym spojrzeniem w sufit.
- Lily? - spytałem nieśmiało. - Lily? Gdzie nasze dziecko?
Nie odpowiadała. Spuściłem wzrok, lecz moją uwagę przykuło białe płótno leżące na stoliku z tyłu. Podszedłem bliżej i cofnąłem się z przerażenia.
- Nie... - szepnąłem.
Klęknąłem z tyłu i ukryłem twarz w dłoniach.
Moje dziecko... Moje dziecko... Nie żyje.
- Błagam tylko nie to! Boże weź mnie, ale oddaj mi dziecko! - krzyknąłem rozpaczliwie.
Po policzkach lały mi się łzy. Klęczałem tam i płakałem. Moje dziecko... To, o czym zawsze marzyłem... Zabrano mi je. Bezpowrotnie. Teraz już nic nie zrobię.

Śmierć dziec­ka - nieważne w ja­kim wieku - jest czymś tak niena­tural­nym i niewłaści­wym, że po ta­kiej tra­gedii trud­no na no­wo od­szu­kać sens życia. Na­wet, gdy zaak­ceptu­je się ten fakt i osiągnie w ja­kimś stop­niu równo­wagę, ra­dość na zaw­sze po­zos­ta­je niedostępna, jak wspom­nienie wo­dy w wys­chniętej stud­ni, nieg­dyś pełnej po brze­gi, ale te­raz skry­wającej je­dynie głębo­ki, wil­gotny za­pach daw­nej ob­fi­tości...*

Po dłuższym czasie wstałem, by porozmawiać z lekarzem o okolicznościach śmierci. Uniosłem się do góry, ale zaraz osunąłem się po ścianie i zasnąłem.
Śniłem o tym, że cały ten dzień się powtórzył. Znowu siedziałem w poczekalni dla rodziny i czekałem na noworodka. W końcu uśmiechnięci lekarze zawołali mnie do siebie. Wszedłem i zobaczyłem cudowny widok - szczęśliwa Lily tuliła do siebie malutkiego szkraba. Miał rzadkie, ciemnobrązowe i piwne oczy. Valience cały czas się uśmiechała i mówiła do dziecka. W końcu zauważyła, że wszedłem do środka. Kazała mi podejść i pochylić się. Objąłem ją delikatnie, a ona powiedziała do małego.
- Patrz, Teddy. To twój tatuś. Jest trochę nierozgarnięty, ale mam nadzieję, że będziesz taki jak on.
Wzruszyłem się. Podała mi małego na ręce. Uśmiechnął się, a ja wyszeptałem:
- Kocham cię.

Minęły dwa dni. Lily od razu została wypisana ze szpitala. Od momentu przyjazdu do domu, nie wyszła z sypialni ani razu. Nie pozwala tam nikomu wchodzić, nawet mnie. Próbowałem ją jakoś pocieszyć, lecz nigdy mi nie odpowiadała. Porozumiewaliśmy się przez drzwi. Zaczynało mnie to strasznie denerwować.
Dzisiaj jest pogrzeb. Usiadłem na kanapie i przerzucałem kanały. Po chwili dopadła mnie pewna myśl - jeśli ja tak to przeżywam, to jak znosi to Lily? Boże, byłem taki głupi... Dlaczego jej nie wspierałem, nie próbowałem dostać się do tego pokoju siłą?! Przecież ona może się tam zabić!
Zrobiłem w kuchni kanapkę i nalałem wody do szklanki. Położyłem je na stoliczku stojącym obok wejścia sypialni. Odsunąłem się, zrobiłem zamach i z całej siły kopnąłem w drzwi, które spadły z hukiem na podłogę. Zabrałem jedzenie i wszedłem do pokoju. Skulona Lily siedziała obok łóżka i szafy. Kucnąłem obok niej i objąłem ją ręką. Przybliżyłem twarz do jej ucha i wyszeptałem:
- Kochanie, wiem, że to dla ciebie trudne. Dla mnie też, nawet nie wiesz jak bardzo. Ale powinnaś żyć dalej. Jeśli mnie kochasz, zrób to dla mnie. Pozwól sobie żyć.
Pierwszy raz od śmierci dziecka popatrzyła się na mnie, a po chwili wybuchła głośnym płaczem.
- To tak boli, Duff... Ja tak pragnęłam tego dziecka... - załkała i schowała twarz w mojej koszulce. - Ja nie potrafię żyć z świadomością, że zabiłam dziecko! To przeze mnie, rozumiesz?!
- To nie twoja wina, że byłaś chora. No już, Skarbie... - powiedziałem i pocałowałem ją  w czoło. - Będziemy mieć jeszcze dziecko, mały domek na przedmieściach i ogromny ogród z wieloma kwiatami. Będziemy szczęśliwi, dobrze? Obiecuję ci to. - rzekłem i przytuliłem dziewczynę.
Siedzieliśmy tak przez chwilę, aż wreszcie Lily odezwała się:
- Kocham cię, Duff.
- Ja ciebie też.


Ygh, dobra, napisałam ;_;
Według mnie chujowo, nie umiem opisywać uczuć i wszystko jest takie sztuczne, że jej. ;_;
Jeśli to czytasz, to zostaw komentarz, bo to mnie bardzo motywuje do działania. Hejtować też można, zawsze i wszędzie XD
No to ten rozdział chciałabym zadedykować Kaśce ;_; Nie zabijaj mnie, błagam! XD
I wiem, miałam nikogo nie zabijać, ale wtedy byłoby zbyt nudno. ._. A teraz jest moda na sukces i też źle C:
Miało być więcej Slasha i Sally, ale musiałam skupić się na głównym wątku, więc w następnym rozdziale będzie tyle Slasha i Sally, że z krzeseł spadniecie i jeszcze się posracie na podłodze. C:
No dobra, kończę, bo przynudzam ;_; Dobranoc!      

środa, 13 lutego 2013

Rozdział 8



DUFF

- Ale... Jak to? - spytałem drżącym głosem. - Nie, tylko nie Lily, ona nie może umrzeć!
- Szanse na to, że urodzi dziecko, a jej zdrowie nie ucierpi są minimalne. Poza tym noworodek może odziedziczyć chorobę po matce.
 Zamarłem. Teraz decyzja należy do Lily. Wpatrywałem się w białe kafelki okrywające przeciwległą ścianę i myślałem. O Lily. O sensie mojego życia, o osobie, dla której żyję.
 Nagle usłyszałem cichy i słaby głos mojej ukochanej:
- Duffy.
Obróciłem się i spojrzałem na dziewczynę. Jej oczy nie patrzyły się już pusto na sufit, spojrzenie szatynki skierowane było na mnie.
- Może nas pan zostawić samych? - spytałem doktora Clayda, który zaraz po usłyszeniu moich słów odłączył Valience od kroplówki i wyszedł z sali.
- Przepraszam, Kochanie. - powiedziałem i złapałem ją delikatnie za rękę.
- Nie przejmuj się. - szepnęła i pogłaskała mnie po głowie.
- Co teraz zrobimy? - spytałem. Uklęknąłem i schowałem twarz w jej dłoniach. - Chyba jedynym wyjściem jest aborcja.
 Poczułem mocny ból w klatce piersiowej. Moje ciało przesunęło się mocno w bok. Ta mała, słaba dziewczyna mnie kopnęła! Wpatrywałem się ze zdziwieniem na Valience, która mierzyła mnie gniewnym wzrokiem.
- Kpisz sobie ze mnie?! - zapytała. - Jak możesz tak myśleć?! Aborcja?! Nigdy nie zabiłabym dziecka!
- Umrzesz, jeśli je urodzisz! Rak powróci, bo będziesz osłabiona! Nie rozumiesz, że chcę tego dla twojego dobra?! - wykrzyczałem i podszedłem bliżej.
- To twoje dziecko, McKagan! Pomyśl o tym! A może ty go w ogóle nie chcesz?!
- Chcę! Ale bardziej niż na nim zależy mi na tobie! Nie potrafię bez ciebie żyć, ta trasa była dla mnie męczarnią, bo nie byłem z tobą! A teraz wybierasz śmierć?!
- Wybrałam życie, ale dla mojego dziecka!
- Ono też może umrzeć! - wrzasnąłem.
- A może przeżyje? Daj mu żyć! - krzyknęła.
Odwróciłem się do okna. Byłem wściekły. Dlaczego ona nie może zrozumieć, jak bardzo ją kocham?
Poczułem czyjeś ciepłe ręce na swoim brzuchu. Obróciłem się i spojrzałem w zielone oczy Lily. Obejmowała mnie w pasie i uśmiechała się subtelnie. Po chwili podniosła koszulkę do góry.
- Patrz. - szepnęła i położyła moją dłoń na swoim brzuchu. - Gdzieś tam jest twoje dziecko. Nasze dziecko.
Cała złość minęła. Już wiem, jak ona się czuje. Kocha tego szkraba. Tak, jak ja.
- Kocham cię. - powiedziałem i delikatnie musnąłem wargami jej usta.
- Ja ciebie też, Duff. I nie umrę. Będziemy razem. Na zawsze.

AXL

Elisabeth wróciła z nami do L.A. Znalazła tu pracę jako kelnerka w jakimś barze. Często wychodziliśmy razem na drinka. Dobrze się dogadywaliśmy, więc chłopaki nie mieli do mnie żalu, że spędzam z nią więcej czasu niż z nimi.
Siedzieliśmy właśnie we dwoje w jakiejś restauracji. Po chwili rozmowy z El poczułem, że znowu odpływam. Zakręciło mi się w głowie i lekko ścisnęło w skroniach.

Ciemność.

Wszędzie czerń. Stałem w miejscu i wpatrywałem się martwy punkt. Skuliłem nogi do siebie i włożyłem między nie głowę. Już nie mogłem wytrzymać. Zawsze to samo.
- Zaczynam świrować... - mruknąłem do siebie.
Po kilku minutach z oczu pociekły mi łzy.
- Dlaczego? Dlaczego ja?! - wrzeszczałem i wycierałem łzy z policzków. - Nie mogę tak żyć! Wiecznie boję się, że znowu tu trafię! Co się dzieje?! - wydarłem się.

- Axl! Axl, obudź się! Axl! - usłyszałem kobiecy krzyk.
Nagle wszystko wróciło na swoje miejsce. Siedziałem na atłasowym krześle w jakiejś restauracji.
Poczułem silne szarpnięcie w ramieniu i usłyszałem szept dziewczyny:
- Chodź Rose, muszę z tobą pogadać.
Przeszliśmy parę ulic i weszliśmy do mojego skromnego mieszkanka. Usiadłem na łóżku, a Elisabeth zapaliła światło i usadziła się obok. Jej oczy odnalazły mój wzrok. Patrzyliśmy się na siebie przez chwilę, aż wreszcie się odezwała:
- Axl, coś jest nie tak, prawda? Zdarza się, że jesteś nieobecny, krzyczysz bez powodu, płaczesz... Powiedz mi, proszę.
I co tu powiedzieć? Że jestem na skraju załamania? Że mam ochotę pójść i powiesić się? Że jestem jakiś chory psychicznie?
- Wszystko jest okej. - powiedziałem.
- Axl? - spytała.
- Tak?
- Gdyby wszystko było okej, nie płakałbyś teraz.
Dotknąłem policzka. Był mokry. Szlag.
Skuliłem nogi, odwróciłem wzrok i myślałem. Powiedzieć jej czy nie? Dobra, powiem.
- Czasem, tak jakby... Odpływam. Odchodzę od rzeczywistości i widzę ciemność. Wszędzie ciemność. To jest straszne, boję się. - szepnąłem i ukryłem twarz w dłoniach.
El delikatnie objęła mnie i szeptała mi do ucha "Nie bój się, jestem z tobą. Ja cię obronię.". W końcu powstrzymałem łzy i wstałem.
- Jestem mężczyzną. Poradzę sobie z tym, ale potrzebuję pomocy.
- Ja Ci pomogę, jeśli chcesz. - powiedziała i przybliżyła się do mnie.
Chwilę ciszy przerwałem słowem:
- Chcę.
Podszedłem, pocałowałem ją w policzek i położyłem się z powrotem na łóżko. Dziewczyna usiadła obok mojej głowy i delikatnie głaskała mnie po włosach. Po chwili zasnąłem.

SLASH

Miłość wszędzie. Błee. Już rzygam tymi czułymi słówkami. Jakby nie mogli iść sobie do domu i ruchać się tam.
Założyłem cylinder i wybiegłem z domu na ulicę. Musiałem kupić sobie nowe portki, bo na jedne narzygał mi Steven. Ten ćpun nie zna granic.
Szedłem sobie spokojnie ulicą, gdy nagle jakaś dziewczyna we mnie wpadła. Zdążyłem zauważyć, że to hipiska - miała na sobie kolorowy strój i z szyi zwisało jej mnóstwo korali, wisiorków i rzemyków. Blond włosy spływały po jej ramionach. Spojrzała się, i złapała dłońmi za moje policzki. Odgarnęła mi włosy z twarzy, przyjrzała się i powiedziała:
- Masz bardzo ładne oczy.
Byłem trochę zaskoczony. "A, pieprzyć to".
- Masz ochotę się wybrać ze mną na kawę lub coś, y... Yy... - wyjąkałem.
- Jestem Sarah, ale mów do mnie Sally. Chętnie pójdę. Jak masz na imię? - spytała.
- Saul. Ale wszyscy mnie nazywają Slash. To taki pseudonim artystyczny, czy coś...
- No to chodź, Saul. Na ciastka! - krzyknęła i pociągnęła mnie za sobą do najbliższej kawiarni.

9 miesięcy później.

DUFF

Minęło tyle czasu. Tyle cudownych chwil spędzonych z Lily. Cieszę się, że nadal ją mam, lecz trochę boję się tego dnia. Nie chcę jej stracić.


Siedziałem sobie z Valience na kanapie i oglądaliśmy telewizję. Ona jak zwykle obżerała się - tym razem były to pomidory. Wcinała je bez opamiętania, jak jakiś odkurzacz. Nagle usłyszałem odgłos rozmów i tupania w korytarzu. Zanim zdołałem podejść do drzwi, do pokoju wparowała reszta zespołu i dwie dziewczyny - Elisabeth i Sally. Wszyscy stali i wytrzeszczali oczy na 'bęben' Lily. Pierwszy odezwał się Slash pokazując na moją dziewczynę:
- Urósł ci brzuch od naszego ostatniego spotkania. Duff nie pozwalał nam się do ciebie zbliżać.
- Troszkę się przeziębiłam, a ten panikarz od razu robi z tego aferę. - spojrzałem się na nią z wyrzutem. - No wiesz, że cię kocham Duffy. - pocałowała mnie w policzek. - Daj mi czekoladę, leży na szafce koło kuchni.
Poszedłem posłusznie po paczuszkę, a gdy wróciłem wszyscy kucali wokół szatynki i z wyczekiwaniem wpatrywali się w jej pępek. W pokoju panowała cisza jak makiem zasiał. Zauważyłem, że Lily czuje się dość... Niezręcznie.
- Ej, zostawcie ją w spo... - zacząłem, lecz przerwały mi okrzyki zdumienia i zachwytu.
-Widziałeś to? Tam...
- To...
- Stopa...
- Widziałam stopę dziecka przez brzuch! - podniecała się Sally.
- Przecież to normalne, płód kopie... - powiedziała Valience.
- Dobra, dzięki za wizytę. Papa. - rzekłem i wygoniłem wszystkich za drzwi.


- Zatańczysz? - spytałem Lily i wyciągnąłem do niej dłoń zachęcająco.
Byliśmy w restauracji z okazji... Braku żarcia. Tak się przynajmniej wydawało.
Ująłem jej rękę i tańczyłem powoli do wolnej melodii. Z całej przepełnionej ludźmi sali na parkiecie byliśmy tylko my dwoje. Nagle puściłem jej dłoń i uklęknąłem.
- Wiem, że to trochę oklepane, ale... - powiedziałem i szukałem pierścionka po kieszeniach.

Nigdzie go nie było! Matko Boska! Zapomniałem pierścionka?! Jaki ze mnie debil.
Czułem się głupio, wszyscy się na mnie patrzyli wyczekująco, a ja głupi zapomniałem zabrać najważniejszej rzeczy.  
Niespodziewanie przez drzwi wbiegł zdyszany Izzy, rzucił mi małe pudełeczko i uciekł. Złapałem je, otworzyłem i zapytałem:
- Wyjdziesz za mnie?
Nie odpowiadała. Zacząłem się denerwować. Poczułem, jak motyle latają mi w brzuchu. Opuściłem głowę w dół. Chyba zawiodłem.
Dziewczyna złapała mnie za rękę i pociągnęła do góry. Wstałem. Stanęła na palcach i wyszeptała mi do ucha:
- Tak.
Objąłem ją w talii i delikatnie pocałowałem w usta. Wszyscy bili nam brawa, a my staliśmy tam i byliśmy we własnym świecie. W którym liczy się tylko to, by być ze sobą, razem.

Ze wspominania dobrych, starych chwil wyrwał mnie krzyk Lily dochodzący z sąsiedniego pokoju. Wbiegłem do sypialni. Stała przy łóżku i trzymała się kurczowo za brzuch. Po nogach spływały jej strugi bezbarwnego płynu, który wyglądał jak woda. Spojrzała mi się głęboko w oczy i powiedziała:
- Zaczęło się.

środa, 6 lutego 2013

Rozdział 7



ELIZABETH

Cały czas rozmawiałam z uroczym Rudzielcem, który w każdym temacie miał wiele do powiedzenia. Śmialiśmy się razem i wyżalaliśmy, jak starzy, dobrzy przyjaciele. W pewnym momencie zauważyłam, że Rudy nic nie mówił. Patrzył się wciąż w jeden punkt i nie odrywał od niego wzroku.
- Ej... - zaczęłam nieśmiało. - Coś się stało?
Nie odpowiadał. Zaczęłam się naprawdę martwić. Chwyciłam go za obojczyki i potrząsnęłam delikatnie. Jego oczy były puste, bez wyrazu.
- Axl, co się stało? Odpowiedz mi! - wołałam. Wokół zebrało się trochę ludzi, prawie wszyscy zwróceni byli do nas. W końcu Rose otrząsnął się i powiedział:
- Nic mi nie jest, zamyśliłem się. Tak w ogóle, to po co lecisz do Hiszpanii?
- Mam tam ciotkę, właśnie leży na łożu śmierci. - uśmiechnęłam się patrząc na zmieszany wyraz twarzy Axla - Nie przejmuję się, widziałam ją raz w życiu, tu chodzi o spadek. Zaraz po załatwieniu pisemek i dodaniu jej otuchy wracam do L.A.
Skończyłam w momencie, w którym samolot wylądował. Wyszliśmy z niego razem. Rudy wyjął jakąś kartkę, zapisał coś na niej. Złapał moją rękę i wcisnął mi kawałek papieru, na którym zapisany był numer telefonu.
- Dzwoń kiedy chcesz. Muszę spadać, pa. - mruknął i pocałował mnie w policzek. Pospiesznym krokiem wyszedł z lotniska i skierował się ku reszcie zespołu.

AXL

Już od dawna miałem pewien... Problem. Coś było nie tak, tylko cały czas nie wiedziałem co. Byłem zdezorientowany, czasem wydawało mi się, że jestem kimś innym. Dziwne uczucie. Powiedziałbym komuś, ale to jednak trochę krępujące - ja, Axl Rose, wokalista tak popularnego zespołu mam być... Jakiś powalony? Może mnie jeszcze do psychiatryka wyślą? O nie... Nie zgadzam się.
Ta dziewczyna... Elisabeth... Czuję się przy niej inaczej, jakbym nie musiał się o nic martwić. Spędziliśmy ze sobą tylko jakieś kilka godzin, bo resztę przespałem na fotelu, ale czuję, że jest dla mnie ważna.
Nagle wszystko pociemniało. Oglądałem się dookoła, lecz nic nie widziałem. Wszędzie była czerń. Czułem, jak krew w głowie mi pulsuje. Poczułem ból, którego nie da się opisać. Nie mogłem już wytrzymać i zacząłem wrzeszczeć z cierpienia. Moje ciało stało się bezwładne i czułem, że osuwa się na ziemię. Jak zza mgły usłyszałem cienki, dziewczęcy głos:
- Axl, błagam, otwórz oczy! Axl!

DUFF

Te trzy miesiące minęły dosyć szybko. Codziennie dzwoniłem do Lily, która po moim wyjeździe czuła się trochę gorzej, jednak teraz już wszystko jest dobrze. Axl zachowuje się dziwnie. Cały czas się zacina, zamyśla. Jest nieobecny. Coraz rzadziej rozmawiamy, traci z nami kontakt. Za to na scenie zachowuje się jak bestia. Zawsze powala wszystkich na kolana.
Właśnie zagraliśmy ostatni zajebisty koncert. Mieliśmy wracać do domu kilka dni później, by trochę odpocząć i zabawić. Uniosłem słuchawkę telefonu, który wisiał w moim pokoju hotelowym i wybrałem znany mi numer. Usłyszałem cienki głos Lily:
- Duff? - jej głos drżał. Od razu wiedziałem, że stało się coś złego.
- Tak, co się stało?
- Musisz przyjeżdżać jak najszybciej. - w tym momencie wybuchnęła głośnym płaczem.
- Co się stało? - spytałem jeszcze raz. Poczułem się słabo.
- Jestem... Jestem w ciąży! - krzyknęła rozpaczliwie.
- Co? - spytałem po chwili ciszy.
Nie mogłem w to uwierzyć. Stałem tam i patrzyłem się jak głupi na słuchawkę telefonu. W końcu odezwałem się:
- Halo? Lily? - nie odpowiadała. - Lily?! - krzyknąłem, lecz odezwał mi się tylko długi, przerywany sygnał. Rozłączyła się.
Spakowałem walizki jak najszybciej się da, napisałem kilka słów do reszty i wcisnąłem kartkę w szparę pod między drzwiami do pokoju Slasha, a podłogą. Wybiegłem z hotelu i złapałem pierwszą lepszą taksówkę.
- Na lotnisko! Już! - krzyknąłem do grubego faceta siedzącego za kierownicą. Posłusznie wyjechał z pobocza i popędził ulicą.
W samolocie myślałem o wszystkim. Czy uda nam się wychować dziecko? Czy Lily przeżyje poród? I najważniejsze - czy jestem gotowy na bycie ojcem? W końcu basistą w zespole rockowym, często nie będzie mnie w domu. Nie chcę, by ten dzieciak wychowywał się bez taty.
Nagle przed oczami stanął mi pewien obraz. Malutki chłopiec o dużych, piwnych oczach i ciemnych włoskach leżał w ramionach kobiety, którą kocham nad życie. Wydawała się szczęśliwa, wciąż się uśmiechała i tuliła do siebie dziecko. Uśmiechnąłem się mimowolnie. Zrozumiałem, że o takim widoku marzyłem od zawsze.
Wylądowaliśmy. Rozmyślanie nad małym McKaganem zajęło mi sporo czasu, nawet nie zauważyłem, jak czas szybko zleciał. Wybiegłem z lotniska i popędziłem do szpitala, w którym Lily mieszkała. Wszedłem do recepcji i pobiegłem do jej sali.
Leżała tam. Podłączona do kroplówki. Nawet nie zauważyła, że wszedłem, patrzyła się pustym wzrokiem w sufit. Uklęknąłem koło jej łóżka i schowałem twarz w dłoniach.
- Lily... Lily, błagam odezwij się...
Nie odpowiadała, nawet się na mnie nie spojrzała. Złapałem jej dłoń i ścisnąłem mocno. Poczułem, jak po policzkach spływają mi gorące krople.
- Co się stało? - spytałem.
- To tylko atak choroby spowodowany osłabieniem organizmu, nie powinno być jej nic poważniejszego. Rak nie rozwija się. - powiedział doktor Clayd stojący w progu.
- Ona jest... - szepnąłem.
- W ciąży. - dokończył za mnie lekarz.
- Skarbie... - zwróciłem się do Lily. - Wychowamy to dziecko, dobrze? Wszystko będzie dobrze. Damy sobie radę, będziemy rodziną. Chcę tego. - wyszeptałem.
- Jeśli urodzi, to... Najprawdopodobniej umrze.