AXL
Nie radzę sobie. To dla mnie za trudne. Coraz częściej
zdarza mi się tracić świadomość, być kimś... Zupełnie innym. Czasem wydaje mi
się, że nie jestem sobą. Nie potrafię tak żyć.
Według innych powinienem być szczęśliwy - mam kupę forsy,
piękne kobiety, wielu fanów... Ale co z tego, że mam to wszystko, gdy nie mogę
sobie poradzić z samym sobą?
Elisabeth cały czas dodaje mi otuchy. Gdy odchodzę od
rzeczywistości czuwa nad moim ciałem i czeka, aż powrócę. Zawsze, gdy mam już
dość i jestem na wszystko zły, ona czeka. Jest moim aniołem stróżem.
Czy ją kocham? Teraz to już nieważne, ale chyba tak.
Pomimo tego, że wszyscy mówią o nas jako o parze, to nią nie jesteśmy. Jakoś...
Nie wydawało mi się, że ona tego chce, a nie byłem pewny swoich uczuć. Poza tym
bałem się, że jeśli wyznam jej miłość, wyśmieje mnie. Wolę być jej
przyjacielem.
Wiele razy namawiała mnie na to, bym poszedł do
psychologa, ale nie chciałem. Nigdy im nie ufałem. Wolę siedzieć w tym gównie
po uszy niż jeździć do ludzi, którym zależy tylko na kasie.
Poczułem, że przed oczami znów mi ciemnieje. Zacisnąłem
oczy i pobiegłem do przodu. Nie wiem jak, ale znalazłem się na dachu bloku, w
którym mieszkamy. Chciałem to zrobić. Tu i teraz.
Podszedłem bliżej krawędzi i spojrzałem w dół. Serce
podeszło mi do gardła. Wszystko, co widziałem było... Maleńkie.
Nagle usłyszałem znany mi, kobiecy głos:
- Axl, nie rób tego!
Nie odpowiedziałem, tylko zbliżyłem się bardziej krańca
dachu.
- Wiem, że jest ciężko, ale poradzimy sobie jakoś! Uwierz
mi!
Nie chciałem tego słuchać. Mówiła mi tak od kiedy się
znamy, i nic się nie polepszyło.
Już chciałem oderwać nogi od podłoża i skończyć ze sobą,
gdy poczułem czyjeś ręce mocno oplatające mnie w pasie.
- Jeśli ty umrzesz, to ja też! - krzyknęła rozpaczliwie.
Tego nie mogłem zrobić. Nie potrafiłem sprawić, by spadła
razem ze mną. Była dla mnie zbyt ważna.
Odsunąłem się delikatnie do tyłu, zdjąłem z siebie ręce
Elisabeth i stanąłem w jakimś bezpiecznym miejscu. Dziewczyna klęknęła
naprzeciw mnie i ukryła twarz w dłoniach.
- Nie rób tego więcej! - krzyknęła i wybuchła płaczem.
Zdziwiłem się trochę. Nie rozumiałem, dlaczego ona tak to
przeżywa. Złapałem ją za rękę i podciągnąłem do góry.
- El...Ja... - wyjąkałem. - Ale... Dlaczego...?
- Bo cię kocham. - szepnęła i spuściła wzrok w dół.
Chciała odejść, ale ją zatrzymałem, złapałem w talii i pocałowałem.
Gdyby można było to opisać... Nie, nie da się. Staliśmy
tam, na środku dachu pogrążeni we własnym świecie. Lecz ten świat był inny,
piękny. Liczyliśmy się w nim tylko my dwoje.
Będę żył. Wydobędę się z tego gówna. Dla niej.
SLASH
- Sally! Chodź tu szybko! - zawołałem.
- Co? - spytała wchodząc do pokoju.
- Patrz, jestem w telewizji! - pokazałem jej na
telewizor, w którym właśnie leciał teledysk do 'Sweet Child O' Mine'.
- Świetnie. - skwitowała i wyszła do kuchni.
Popędziłem za nią i zawołałem:
- Coś ty taka drętwa ostatnio? Wolę, gdy jesteś wesoła. -
złapałem ją od tyłu w talii i wtuliłem się.
- Przepraszam. - mruknęła i obróciła się do mnie.
Odgarnęła mi włosy z czoła i pocałowała delikatnie. Po
chwili leżeliśmy na podłodze i przytulałem dziewczynę do siebie. El zaczęła
powoli rozpinać moją koszulę. Moje dłonie powędrowały w dół zahaczając palcem o
gumkę jej majtek. Zaśmiała się cicho i wpiła w moje usta.
-Wy się ruchacie, a Lily rodzi. - powiedział Steven
wchodząc do pokoju.
Zamarłem. Po chwili ciszy w końcu zebraliśmy się w
pośpiechu i zbiegliśmy po schodach na dół, do samochodu.
DUFF
Od białych płytek okrywających każdą powierzchnię w
szpitalnym korytarzy odbijały się promienie słońca, które i tak zaraz zostały
zakryte przez ciemne pasmo chmur. Przechodziłem przez to wąskie pomieszczenie
już chyba tysięczny raz. Lily rodziła już 6 godzin. Wiem, że to dosyć krótko,
ale zaczynam się martwić. A co jeśli umrze? Prawdopodobieństwo jest duże...
Uspokój się Duff, wszystko będzie dobrze!
Reszta Gunsów była tu jakieś 5 godzin temu, ale znudziło
im się czekanie na dziecko, więc poszli do baru.
Cały czas z sali porodowej wydobywały się krzyki Lily, i
monotonne głosy pielęgniarzy. Usiadłem na ławce i przetarłem oczy ze zmęczenia.
Nagle drzwi otworzyły się z hukiem i wybiegli przez nie dwaj lekarze. Potem
zostały zamknięte i nie mogłem nic zobaczyć. Doktorzy wrócili po jakichś
dziesięciu minutach i zamknęli porodówkę na klucz. Musiałem dalej czekać.
Pół godziny później.
Wreszcie wrota do sali otworzyły się. Zmęczeni położni
otarli pot z czoła i wyszli, nie patrząc się na mnie. Jeden wskazał mi, bym
wszedł na porodówkę. Przekroczyłem próg i rozejrzałem się wokoło.
Cisza.
Lily leżała na pryczy, dolna połowa jej ciała była
przykryta wielką, niebiesko-zieloną chustą. Wpatrywała się pustym spojrzeniem w
sufit.
- Lily? - spytałem nieśmiało. - Lily? Gdzie nasze
dziecko?
Nie odpowiadała. Spuściłem wzrok, lecz moją uwagę
przykuło białe płótno leżące na stoliku z tyłu. Podszedłem bliżej i cofnąłem się
z przerażenia.
- Nie... - szepnąłem.
Klęknąłem z tyłu i ukryłem twarz w dłoniach.
Moje dziecko... Moje dziecko... Nie żyje.
- Błagam tylko nie to! Boże weź mnie, ale oddaj mi dziecko!
- krzyknąłem rozpaczliwie.
Po policzkach lały mi się łzy. Klęczałem tam i płakałem.
Moje dziecko... To, o czym zawsze marzyłem... Zabrano mi je. Bezpowrotnie.
Teraz już nic nie zrobię.
Śmierć dziecka - nieważne w jakim wieku
- jest czymś tak nienaturalnym i niewłaściwym,
że po takiej tragedii trudno na nowo odszukać sens życia.
Nawet, gdy zaakceptuje się ten fakt i osiągnie w jakimś
stopniu równowagę, radość na zawsze pozostaje niedostępna,
jak wspomnienie wody w wyschniętej studni, niegdyś pełnej
po brzegi, ale teraz skrywającej jedynie głęboki, wilgotny zapach
dawnej obfitości...*
Po dłuższym czasie wstałem, by porozmawiać z lekarzem o
okolicznościach śmierci. Uniosłem się do góry, ale zaraz osunąłem się po
ścianie i zasnąłem.
Śniłem o tym, że cały ten dzień się powtórzył. Znowu
siedziałem w poczekalni dla rodziny i czekałem na noworodka. W końcu
uśmiechnięci lekarze zawołali mnie do siebie. Wszedłem i zobaczyłem cudowny widok
- szczęśliwa Lily tuliła do siebie malutkiego szkraba. Miał rzadkie, ciemnobrązowe
i piwne oczy. Valience cały czas się uśmiechała i mówiła do dziecka. W końcu
zauważyła, że wszedłem do środka. Kazała mi podejść i pochylić się. Objąłem ją
delikatnie, a ona powiedziała do małego.
- Patrz, Teddy. To twój tatuś. Jest trochę
nierozgarnięty, ale mam nadzieję, że będziesz taki jak on.
Wzruszyłem się. Podała mi małego na ręce. Uśmiechnął się,
a ja wyszeptałem:
- Kocham cię.
Minęły dwa dni. Lily od razu została wypisana ze
szpitala. Od momentu przyjazdu do domu, nie wyszła z sypialni ani razu. Nie
pozwala tam nikomu wchodzić, nawet mnie. Próbowałem ją jakoś pocieszyć, lecz
nigdy mi nie odpowiadała. Porozumiewaliśmy się przez drzwi. Zaczynało mnie to
strasznie denerwować.
Dzisiaj jest pogrzeb. Usiadłem na kanapie i przerzucałem
kanały. Po chwili dopadła mnie pewna myśl - jeśli ja tak to przeżywam, to jak
znosi to Lily? Boże, byłem taki głupi... Dlaczego jej nie wspierałem, nie
próbowałem dostać się do tego pokoju siłą?! Przecież ona może się tam zabić!
Zrobiłem w kuchni kanapkę i nalałem wody do szklanki. Położyłem
je na stoliczku stojącym obok wejścia sypialni. Odsunąłem się, zrobiłem zamach
i z całej siły kopnąłem w drzwi, które spadły z hukiem na podłogę. Zabrałem
jedzenie i wszedłem do pokoju. Skulona Lily siedziała obok łóżka i szafy.
Kucnąłem obok niej i objąłem ją ręką. Przybliżyłem twarz do jej ucha i
wyszeptałem:
- Kochanie, wiem, że to dla ciebie trudne. Dla mnie też,
nawet nie wiesz jak bardzo. Ale powinnaś żyć dalej. Jeśli mnie kochasz, zrób to
dla mnie. Pozwól sobie żyć.
Pierwszy raz od śmierci dziecka popatrzyła się na mnie, a
po chwili wybuchła głośnym płaczem.
- To tak boli, Duff... Ja tak pragnęłam tego dziecka... -
załkała i schowała twarz w mojej koszulce. - Ja nie potrafię żyć z świadomością,
że zabiłam dziecko! To przeze mnie, rozumiesz?!
- To nie twoja wina, że byłaś chora. No już, Skarbie... -
powiedziałem i pocałowałem ją w czoło. -
Będziemy mieć jeszcze dziecko, mały domek na przedmieściach i ogromny ogród z
wieloma kwiatami. Będziemy szczęśliwi, dobrze? Obiecuję ci to. - rzekłem i
przytuliłem dziewczynę.
Siedzieliśmy tak przez chwilę, aż wreszcie Lily odezwała
się:
- Kocham cię, Duff.
- Ja ciebie też.
Ygh, dobra, napisałam ;_;
Według mnie chujowo, nie umiem opisywać uczuć i wszystko jest takie sztuczne, że jej. ;_;
Jeśli to czytasz, to zostaw komentarz, bo to mnie bardzo motywuje do działania. Hejtować też można, zawsze i wszędzie XD
No to ten rozdział chciałabym zadedykować Kaśce ;_; Nie zabijaj mnie, błagam! XD
I wiem, miałam nikogo nie zabijać, ale wtedy byłoby zbyt nudno. ._. A teraz jest moda na sukces i też źle C:
Miało być więcej Slasha i Sally, ale musiałam skupić się na głównym wątku, więc w następnym rozdziale będzie tyle Slasha i Sally, że z krzeseł spadniecie i jeszcze się posracie na podłodze. C:
No dobra, kończę, bo przynudzam ;_; Dobranoc!