Ten dodatek jest:
1. Nieświąteczny
2. Bez morału.
3. Beznadziejny.
4. Dotyczący mojego pierwszego opowiadania.
5. Nie mający sensu.
Duff
Wspólne święta nie zapowiadały się… Ciekawie. Ostatnio
coś między nami, Guns N’ Roses, zaczęło się psuć. Steven ćpa ile wlezie, Slash
stał się osamotniony, a Axl cały czas ucieka do swojej Erin. Tylko Izzy się nie
zmienił. Był ćpunem i nim nadal jest.
Chociaż, że pewnie nie spędzimy tego dnia razem, trzeba
było kupić prezenty. A co niby można im dać? Na pewno nie gitary.
Przechadzałem się ulicą, gdy zobaczyłem to miejsce.
Od szpitalnych murów odbijały się promienie słoneczne. Za
budynkiem widać było maleńki pagórek, na którego szczycie stało drzewo. Pod nim
spoczywała Lily.
W chwili gdy ujrzałem grób przed oczami zobaczyłem jej
twarz. Małe, słodkie dołeczki, szeroki uśmiech i miękkie brązowe włosy, w które
już tyle razy się wypłakiwałem.
Już miałem odejść, gdy coś kazało mi ją odwiedzić.
Wspinając się po dosyć stromym zboczu rozpamiętywałem
dawne chwile spędzone z tą jedyną, tą, którą kochałem i kocham nadal. Jej
uśmiech, gdy pierwszy raz ją spotkałem, radość z wolności odzyskanej na jeden
dzień, cudowny pocałunek na szpitalnym łóżku i… Okrutna śmierć. Umarła. Więcej
jej nie zobaczę. Gdy pomyślałem o tym, że nie się już nie spotkamy, serce
spadło mi do żołądka.
Wreszcie to sobie uświadomiłem. Odeszła.
Dotąd żyłem nadzieją, że jeszcze kiedyś ją zobaczę. Ale…
to złudne marzenia. Nikt, kto umarł nie powstaje z grobu. Pozostało mi tylko
się z tym pogodzić.
Wreszcie doszedłem do kamiennej płyty. Na drzewie siedziały
trzy wrony, a wokoło rozlewała się panorama zatłoczonego miasta. W końcu to
święta.
Uklęknąłem przy nagrobku i złożyłem ręce. Modliłem się
przez chwilę. W pewnym momencie z oczu zaczęły spływać mi łzy, nie mogłem już
nic zmienić.
Już od dłuższego czasu próbuję się ogarnąć, lecz słabo mi
to wychodzi. Tęsknię.
Pocałowałem opuszki palców i dotknąłem nimi grobu Lily.
- Muszę iść, kocham cię. – szepnąłem i ruszyłem w drogę
powrotną.
Nic nie kupiłem chłopakom, zrobię to później. Teraz chcę
się położyć spać i odpocząć.
Gdy wreszcie dotarłem do domu, od razu skierowałem się do
sypialni. Chłopaki przerwali ubieranie choinki i patrzyli się na mnie jak na
wariata.
Położyłem się do łóżka. Nie wiem jak to nazwać, po prostu
coś mnie do niego ciągnęło. Jakaś niewidzialna siła.
Szybko usnąłem. Śniłem, że jestem znowu w szpitalu, leżę
w swojej pryczy, ale miejsce obok mnie jest puste. Do pokoju weszła znana mi
postura doktora Clayda. Uśmiechnął się serdecznie i powiedział:
- Twoja współlokatorka zaraz będzie.
Osłupiały patrzyłem się na wychodzącego lekarza. Co to
miało znaczyć? Jaka współlokatorka?
W tym momencie dwóch mężczyzn wprowadziło do sali młodą
dziewczynę. Ostre słońce padało na jej twarz, nie mogłem zobaczyć kto to.
Położyli ją na świeżej pościeli i wymaszerowali. Wstałem, nachyliłem się nad leżącą
kobietą i cofnąłem się zszokowany.
Lily. Moja Lily.
Szatynka wstała bez trudu i podeszła do mnie. Gdy
wreszcie mnie zobaczyła, uśmiechnęła się szeroko i szepnęła:
- Duffy.
Poczułem łzy pod powiekami. Podbiegłem do niej i podniosłem
ją do góry. Przytuliłem się do jej piersi, a ona oplotła mnie nogami w pasie.
- Przepraszam, ja nie chciałem, byś… - nie mogłem
dokończyć.
- Cichutko… - uspokajała mnie. – Nie płacz, McKagan.
Jesteś mężczyzną.
Ogarnąłem się trochę i zwolniłem uścisk. Splotłem nasze
palce u dłoni i stałem tak w bezruchu patrząc się na słodki uśmiech dziewczyny.
W końcu odezwała się:
- Są święta. Michael, oni potrzebują ciebie. Chłopaki z
zespołu. Nie możesz ciągle rozpamiętywać. – pogładziła mnie po mokrym policzku.
– Nie poradzą sobie.
- Ja… - zacząłem, ale nie mogłem skończyć.
- Pokochałeś mnie, pokochasz też inną. Znajdziesz sobie
kogoś w życiu, kogoś, kto zwalczy ten ból. Dla mnie takim kimś byłeś ty.
Chwila ciszy. Spuściłem głowę i rzekłem:
- Oddałbym wszystko, żebyś do mnie wróciła.
Podeszła do mnie i kciukiem podważyła moją brodę tak, bym
mógł popatrzyć jej w oczy. Pogładziła mój policzek i wyszeptała:
- Kocham cię.
Coś mnie tchnęło. Odgarnąłem jej włosy i pocałowałem ją
delikatnie. Odwzajemniła pocałunek. Jej usta były tak miękkie jak kiedyś. Poczułem
łzy spływające mi po policzkach, lecz nie były moje. Przytuliłem ją do siebie
jeszcze bardziej. Chciałem nacieszyć się jej obecnością, dotykiem, głosem…
Całowałem Valience coraz namiętniej, czułem, że też „łapie” każdy kontakt ze
mną. Oparłem ją o ścianę i mocno wbijałem swoje wargi w jej. Palcami
przeczesywała mi włosy i obejmowała w pasie.
- Duff. – jęknęła gdy delikatnie całowałem ją w szyję. –
Duff, dość. Zaraz się obudzisz.
Wtedy nadszedł ten beznadziejny moment, kiedy
zorientowałem się, że to wszystko jest sen. Ale ja ją czułem naprawdę. Ten
zapach, te usta… Jak to możliwe?!
Spokojnie oderwałem się od szybko oddychającej Lily.
Chyba trochę się zapędziłem. Tak strasznie mi jej brakowało.
- Ty nie jesteś snem, prawda? – spytałem.
- Nawet jakbym ci to wyjaśniła, nie zrozumiałbyś. Nie da
się tego określić.
Zaatakowały mnie zawroty głowy. Szatynka zauważyła to i
zaczęła szybko mówić.
- McKagan, bez ciebie ten zespół się rozpadnie, a święta
to czas pojednania. Bądź zawsze radosny z życia i otwarty na nowe związki.
Więcej mnie nie zobaczysz. Chciałam poczuć cię ten ostatni raz. – powiedziała łkając.
Wielkie krople skapywały z jej oczu na sterylne kafelki. – Żegnaj. – wyszeptała
i przytuliła się do mojego ciała. Odwzajemniłem uścisk.
Odwróciła się do mnie, uśmiechnęła i odeszła.
Znowu w łóżku.
Dopiero teraz zrozumiałem, jaki był sens tego spotkania. Teraz
wiem, że nie uleczę ran, ale czas idzie do przodu, a ja razem z nim. Ta
namiętność, która zaszła między nami przed chwilą była oznaką naszej miłości,
która przetrwała.
Zbiegłem ze schodów, ubrałem się i pobiegłem do sklepu.
Została mi tylko godzina, by kupić coś dla przyjaciół.
Bo święta to czas pojednania. I zapomnienia o troskach.
Afsdfgjsdfiojaskdmvskdjsdkdfak. Coś mi to nie wyszło, i bardzo się wkurwiłam >:C
Krytykujcie, jeśli chcecie.