poniedziałek, 24 grudnia 2012

(nie) świąteczny dodatek.



Ten dodatek jest:
1. Nieświąteczny
2. Bez morału.
3. Beznadziejny.
4. Dotyczący mojego pierwszego opowiadania.
5. Nie mający sensu. 



Duff
Wspólne święta nie zapowiadały się… Ciekawie. Ostatnio coś między nami, Guns N’ Roses, zaczęło się psuć. Steven ćpa ile wlezie, Slash stał się osamotniony, a Axl cały czas ucieka do swojej Erin. Tylko Izzy się nie zmienił. Był ćpunem i nim nadal jest.
Chociaż, że pewnie nie spędzimy tego dnia razem, trzeba było kupić prezenty. A co niby można im dać? Na pewno nie gitary.
Przechadzałem się ulicą, gdy zobaczyłem to miejsce.
Od szpitalnych murów odbijały się promienie słoneczne. Za budynkiem widać było maleńki pagórek, na którego szczycie stało drzewo. Pod nim spoczywała Lily.
W chwili gdy ujrzałem grób przed oczami zobaczyłem jej twarz. Małe, słodkie dołeczki, szeroki uśmiech i miękkie brązowe włosy, w które już tyle razy się wypłakiwałem.
Już miałem odejść, gdy coś kazało mi ją odwiedzić.
Wspinając się po dosyć stromym zboczu rozpamiętywałem dawne chwile spędzone z tą jedyną, tą, którą kochałem i kocham nadal. Jej uśmiech, gdy pierwszy raz ją spotkałem, radość z wolności odzyskanej na jeden dzień, cudowny pocałunek na szpitalnym łóżku i… Okrutna śmierć. Umarła. Więcej jej nie zobaczę. Gdy pomyślałem o tym, że nie się już nie spotkamy, serce spadło mi do żołądka.
Wreszcie to sobie uświadomiłem. Odeszła.
Dotąd żyłem nadzieją, że jeszcze kiedyś ją zobaczę. Ale… to złudne marzenia. Nikt, kto umarł nie powstaje z grobu. Pozostało mi tylko się z tym pogodzić.
Wreszcie doszedłem do kamiennej płyty. Na drzewie siedziały trzy wrony, a wokoło rozlewała się panorama zatłoczonego miasta. W końcu to święta.
Uklęknąłem przy nagrobku i złożyłem ręce. Modliłem się przez chwilę. W pewnym momencie z oczu zaczęły spływać mi łzy, nie mogłem już nic zmienić.
Już od dłuższego czasu próbuję się ogarnąć, lecz słabo mi to wychodzi. Tęsknię.
Pocałowałem opuszki palców i dotknąłem nimi grobu Lily.
- Muszę iść, kocham cię. – szepnąłem i ruszyłem w drogę powrotną.
Nic nie kupiłem chłopakom, zrobię to później. Teraz chcę się położyć spać i odpocząć.
Gdy wreszcie dotarłem do domu, od razu skierowałem się do sypialni. Chłopaki przerwali ubieranie choinki i patrzyli się na mnie jak na wariata.
Położyłem się do łóżka. Nie wiem jak to nazwać, po prostu coś mnie do niego ciągnęło. Jakaś niewidzialna siła.
Szybko usnąłem. Śniłem, że jestem znowu w szpitalu, leżę w swojej pryczy, ale miejsce obok mnie jest puste. Do pokoju weszła znana mi postura doktora Clayda. Uśmiechnął się serdecznie i powiedział:
- Twoja współlokatorka zaraz będzie.
Osłupiały patrzyłem się na wychodzącego lekarza. Co to miało znaczyć? Jaka współlokatorka?
W tym momencie dwóch mężczyzn wprowadziło do sali młodą dziewczynę. Ostre słońce padało na jej twarz, nie mogłem zobaczyć kto to. Położyli ją na świeżej pościeli i wymaszerowali. Wstałem, nachyliłem się nad leżącą kobietą i cofnąłem się zszokowany.
Lily. Moja Lily.
Szatynka wstała bez trudu i podeszła do mnie. Gdy wreszcie mnie zobaczyła, uśmiechnęła się szeroko i szepnęła:
- Duffy.
Poczułem łzy pod powiekami. Podbiegłem do niej i podniosłem ją do góry. Przytuliłem się do jej piersi, a ona oplotła mnie nogami w pasie.
- Przepraszam, ja nie chciałem, byś… - nie mogłem dokończyć.
- Cichutko… - uspokajała mnie. – Nie płacz, McKagan. Jesteś mężczyzną.
Ogarnąłem się trochę i zwolniłem uścisk. Splotłem nasze palce u dłoni i stałem tak w bezruchu patrząc się na słodki uśmiech dziewczyny. W końcu odezwała się:
- Są święta. Michael, oni potrzebują ciebie. Chłopaki z zespołu. Nie możesz ciągle rozpamiętywać. – pogładziła mnie po mokrym policzku. – Nie poradzą sobie.
- Ja… - zacząłem, ale nie mogłem skończyć.
- Pokochałeś mnie, pokochasz też inną. Znajdziesz sobie kogoś w życiu, kogoś, kto zwalczy ten ból. Dla mnie takim kimś byłeś ty.
Chwila ciszy. Spuściłem głowę i rzekłem:
- Oddałbym wszystko, żebyś do mnie wróciła.
Podeszła do mnie i kciukiem podważyła moją brodę tak, bym mógł popatrzyć jej w oczy. Pogładziła mój policzek i wyszeptała:
- Kocham cię.
Coś mnie tchnęło. Odgarnąłem jej włosy i pocałowałem ją delikatnie. Odwzajemniła pocałunek. Jej usta były tak miękkie jak kiedyś. Poczułem łzy spływające mi po policzkach, lecz nie były moje. Przytuliłem ją do siebie jeszcze bardziej. Chciałem nacieszyć się jej obecnością, dotykiem, głosem… Całowałem Valience coraz namiętniej, czułem, że też „łapie” każdy kontakt ze mną. Oparłem ją o ścianę i mocno wbijałem swoje wargi w jej. Palcami przeczesywała mi włosy i obejmowała w pasie.
- Duff. – jęknęła gdy delikatnie całowałem ją w szyję. – Duff, dość. Zaraz się obudzisz.
Wtedy nadszedł ten beznadziejny moment, kiedy zorientowałem się, że to wszystko jest sen. Ale ja ją czułem naprawdę. Ten zapach, te usta… Jak to możliwe?!
Spokojnie oderwałem się od szybko oddychającej Lily. Chyba trochę się zapędziłem. Tak strasznie mi jej brakowało.
- Ty nie jesteś snem, prawda? – spytałem.
- Nawet jakbym ci to wyjaśniła, nie zrozumiałbyś. Nie da się tego określić.
Zaatakowały mnie zawroty głowy. Szatynka zauważyła to i zaczęła szybko mówić.
- McKagan, bez ciebie ten zespół się rozpadnie, a święta to czas pojednania. Bądź zawsze radosny z życia i otwarty na nowe związki. Więcej mnie nie zobaczysz. Chciałam poczuć cię ten ostatni raz. – powiedziała łkając. Wielkie krople skapywały z jej oczu na sterylne kafelki. – Żegnaj. – wyszeptała i przytuliła się do mojego ciała. Odwzajemniłem uścisk.
Odwróciła się do mnie, uśmiechnęła i odeszła.

Znowu w łóżku.

Dopiero teraz zrozumiałem, jaki był sens tego spotkania. Teraz wiem, że nie uleczę ran, ale czas idzie do przodu, a ja razem z nim. Ta namiętność, która zaszła między nami przed chwilą była oznaką naszej miłości, która przetrwała.
Zbiegłem ze schodów, ubrałem się i pobiegłem do sklepu. Została mi tylko godzina, by kupić coś dla przyjaciół.

Bo święta to czas pojednania. I zapomnienia o troskach. 

Afsdfgjsdfiojaskdmvskdjsdkdfak. Coś mi to nie wyszło, i bardzo się wkurwiłam >:C

Krytykujcie, jeśli chcecie.

wtorek, 4 grudnia 2012

Epilog.



 No więc... to koniec. Przepraszam za ten epilog, ale nie chciało mi się pisać, a chciało mi się to skończyć. ;_;



Siedziałem na ławce przed salą operacyjną . Nie mogłem znieść myśli, że ona znowu jest zagrożona, że znowu zawiodłem. Tak szybko ją polubiłem, a tak szybko ją tracę. Przypomniałem sobie jej słodką buźkę.. Zielone, radosne oczy, okrągłe, zarumienione policzki i te usta. Nie mogłem już wytrzymać i wybuchłem niepohamowanym płaczem. Uklęknąłem i ukryłem twarz w dłoniach.
- Lily… Moja Lily… - szeptałem – Tak nie może być. Jest zbyt młoda, zbyt piękna by umrzeć.
Zauważyłem krzyż nad drzwiami. Otarłem łzy i złożyłem ręce.
- Boże, proszę, ratuj ją. Zabierz mnie, ale zostaw ją. Nie zasługuje na to. Proszę. Ocal ją. Moją ukochaną.
Klęczałem tak kilka godzin. Nigdy jeszcze tyle nie wypłakałem. Kolana bolały mnie od twardej, pokrytej kafelkami podłogi. W końcu z Sali wyszedł doktor Clayd. Wstałem i popatrzyłem się na niego z nadzieją. On jednak tylko smutno pokręcił głową i wskazał mi drogę go miejsca, gdzie była położona. Mruknął do innych lekarzy:
- Dajcie mu się z nią pożegnać.

A więc to koniec.

Podszedłem do łóżka. Leżała w nim wycieńczona dziewczyna. Na mój widok szczerze się uśmiechnęła. Starałem się ukryć krople pod moimi oczami zasłoną włosów. Wyciągnęła ku mnie ręce, jedną dotknęła mojego policzka i gładziła je delikatnie, a drugą splotła palcami z moją. Nie mogłem już tego ukrywać, bo z oczu na jej ramię spłynęło mi kilka słonych łez. Starła mi mokre ślady kciukiem i ostatkiem sił szepnęła:
- Duffy.
Pochyliłem się i pocałowałem ją. Gdy nasze usta po raz ostatni się spotkały, poczułem, że Lily wkłada całe swoje serce i siłę w ten jeden pocałunek. Jej wargi były miękkie i ciepłe. Odsunąłem się od niej i poczułem, że dłoń, która cały czas trzymała moją, opada. Opuściła mnie. Czuję się jak szklana kula, którą ktoś potrzaskał na tysiąc kawałków. Nie da się już nic zrobić.
Zamknąłem jej powieki opuszkami palców. Wyglądała jakby spała. Pogłaskałem ją subtelnie po głowie i powiedziałem cicho:
- Kocham cię.
Usiadłem obok jej martwego ciała i ukryłem twarz we włosach. Ostrożnie podszedł do mnie jeden z lekarzy.
- Kazała nam to panu przekazać. – mruknął i podał mi małą, zwiniętą karteczkę. Rozwinąłem ją i serce mi się ścisnęło gdy przeczytałem te trzy słowa.

Ja Ciebie też.

Śmierć zebrała swoje żniwa.
Poprosiłem pastora, bym mógł pochować Lily pod drzewem na pagórku za szpitalem. Był stamtąd piękny widok na miasto.
Kilka dni po pogrzebie zabrałem gitarę i usiadłem pod brzozą. Ostatni raz zagrałem Lily to, co lubiła najbardziej. Zachodzące Słońce odbijało się w jasnej kamiennej płycie. Po kilku minutach zagrałem ostatnie akordy, spojrzałem na grób i zaśpiewałem.

She had Rainbow eyes.

Rozdział 4



Przepraszam za długość,  panna Eliot nie potrafi cierpliwie czekać, a ten 'rozdział' miał być połączony z następny, który także będzie krótki jak cholera. 



LILY

Tydzień później.

Następnego dnia wyjdę ze szpitala. Jestem szczęśliwa, ale trochę się boję, bo już wiem, co się stanie. Staram się myśleć tylko o wspaniałym dniu, który spędzę z Duffem. Gdy wypisali go ze szpitala, codziennie przychodził na wizyty, a w nocy wchodził przez okno i zasypiał koło mnie. Wiem, że  nie podoba się to chłopakom z zespołu. Ostatnio częściej się kłócili.
Wreszcie nadszedł ten dzień. Michael załatwił mi jakieś normalne ubrania. Przebrałam się i podeszłam do okna. Było bardzo słonecznie. W szybach karetek stojących odbijały się długie, złotawe promienie. Koło jednej z nich przeleciał mały ptaszek i… Jebnął w rynnę. No cóż…
Odwróciłam się w stronę łóżek. McKagan leżał z głową schowaną w poduszce. Po chwili złapał się rękoma za ramy pryczy i podniósł się. Zasłoniłam oczy, bo znowu zapomniał włożyć spodni i stał tam w samych bokserkach. Mrucząc coś w stylu „Przecież nie jestem taki obrzydliwy” założył dżinsowe rurki, koszulę i wyskoczył przez okno. Ja kulturalnie przeszłam przez główny hall i przywitałam się radośnie ze wszystkimi recepcjonistkami.

DUFF

Oparłem się o mur. Już chyba piąty raz przeszła obok mnie ta sama dziwka. Zarzuciła swoją grubą dupą i wróciła znowu. Przestałem zwracać na nią uwagę. Po jeszcze kilku rundkach, poszła sobie. I dobrze.
Zobaczyłem Lily. Podbiegła do mnie i złapała moją rękę. Po chwili stanęła jak wryta. Minę miała nietęgą.
- Ale… Co będziemy robić? – spytała.
- No nie wiem… Idziemy na naleśniki? – zaproponowałem.
- Chętnie.
Poszliśmy do pierwszego lepszego baru naleśnikowego i zamówiliśmy dwie wielkie porcje obficie polane syropem klonowym. Wcinaliśmy je szybko gadając o rozrywkach dnia. Potem wyszliśmy na spacer do parku i karmiliśmy kaczki, które pływały w stawie. Zaproponowałem, by zjeść obiad, lecz Lily nie była głodna.
Widać było jej radość z tych chwil – ciągle się uśmiechała, policzki jej się zaróżowiły a oczy błyszczały. Cały czas podchodziła do czegoś i badała, jak dziecko. Wciąż powtarzała mi, jaka jest szczęśliwa, że ten dzień spędza ze mną. Cieszyłem się, bo wreszcie mogłem być spokojny o jej zdrowie. Mojemu skarbowi wreszcie nic nie grozi.
Około godziny osiemnastej zabrałem ją do jakiegoś lepszego baru. Zamówiłem dla nas po soku, dla mnie z odrobiną wódki. Z głośników zabrzmiała spokojna, cicha piosenka. Nie wiem kto był wykonawcą, ale podobała mi się. Wstałem, ukłoniłem się dziewczynie i wyciągnąłem łapę zachęcająco.
- Zatańczysz? – spytałem.
Wyszliśmy na parkiet. Jedną rękę położyłem jej na talii, a drugą złapałem za jej dłoń. Tańczyliśmy wolnego i wpatrywaliśmy się w swoje oczy. Uśmiechnąłem się i zawirowałem nią delikatnie. Zaśmiała się nieśmiało i złapała mnie za ramię. Teraz McKagan! Teraz! Powiedz jej, co czujesz! Już prawie się zdecydowałem, by wyznać przed nią prawdę, gdy oderwała się ode mnie i podeszła do okna. Spojrzała w dal. Podszedłem do niej od tyłu i przytuliłem ją. Nadal sztywno patrzyła się w stronę „domu”.
- Pamiętasz tamtą górkę koło szpitala? Mówiłeś, że z niej ładnie widać całe miasto. – powiedziała.
- Taak. – wyjąkałem. Trochę się zdziwiłem, mieliśmy iść teraz do chłopaków z zespołu i spędzić z nimi trochę czasu.
- Chodźmy tam. Teraz. – wyszeptała i pociągnęła mnie za sobą. Zdążyłem tylko rzucić kelnerowi jakąś kasę i poszedłem za nią.
Po chwili drogi, podczas której nie powiedzieliśmy do siebie ani słowa przed nami wyrósł spory pagórek, na którego szczycie stała samotna brzoza. Strasznie bolały mnie nogi, nie miałem już siły. Usiadłem na ławce i wpatrywałem się w sylwetkę Lily wkraczającą na szczyt. Zachodzące Słońce tak raziło, że widać było tylko ogólny zarys dziewczyny. Zauważyłem, że wchodzenie na górę zajmuje jej coraz więcej wysiłku, więc wstałem by zawołać  ją na dół. Nie zdążyłem. Usłyszałem tylko uderzenie ciała o ziemię i głośno skrzeczące wrony wylatujące z korony drzewa.
- Lily! – wrzasnąłem i popędziłem ku górze. Nigdy w życiu nie biegłem tak szybko. Gdy znalazłem się już koło brzozy, uklęknąłem koło ciała dziewczyny. Sprawdziłem puls, jej serce nadal biło, choć bardzo cicho i rzadko.
- Lily! Lily, nie umieraj! Proszę, kochanie, nie rób mi tego! – krzyczałem czując, że pod powiekami pieką mnie łzy. Spróbowałem zachować zimną krew i wziąłem jej ciało na ręce. Nie wiem w jaki sposób, zbiegłem z pagórka i wpadłem do hallu szpitala. Wszyscy ludzie gapili się na mnie jak na wariata. Łzy skapywały mi w jej gęste, kasztanowe włosy. Uklęknąłem i zawołałem rozpaczliwie:
- Ratujcie moją Lily!


poniedziałek, 3 grudnia 2012

Rozdział 3



DUFF

Ostatnio zaczynam być coraz bardziej wrażliwy. Slash miał rację, pedalę się. Ale co mam kurwa zrobić? Lily jest taka krucha, niewinna, nie powinna umierać. Na szczęście wszystko idzie coraz lepiej. Dzięki lekom zakupionym z moich oszczędności, Valience jest z dnia na dzień coraz zdrowsza, a ja coraz szczęśliwszy. Powoli zbliża się koniec mojego pobytu w szpitalu. Podczas tych ośmiu dni ani razu nie zapaliłem. Czuję się dumny, bo zwykle potrafiłem wypalić paczkę dziennie. Tak samo z dragami. Nie brałem od tamtej imprezy, podczas której prawie się zaćpałem. Nie potrzebuję narkotyku. To Lily nim jest.
Nawet nie zauważyłem, jak wciągnąłem się w opiekę nad nią. Potrafiłem godzinami siedzieć przy jej łóżku i czekać aż zaśnie. Gdy naopowiadałem jej horrorów, prze co nie mogła usnąć, kładłem się obok niej i uspokajałem cicho szepcząc jej do ucha. Łaziłem, gdy czegoś chciała, prowadziłem ją do łazienki, raz nawet wymknąłem się z szpitala i przyniosłem ulubione danie dziewczyny – naleśniki z syropem klonowym. Wcześniej mówiła mi, jak jej mama podawała je na śniadanie, zanim umarła.
Największą przyjemnością było wpatrywanie się w jej urocze dołeczki gdy się uśmiechała, a robiła to ostatnio dosyć często. Właściwie, to powinienem już dawno wyjść z tego miejsca, bo nic tu ze mną nie robią, tylko raz sprawdzili co z moją wątrobą i okazało się, że jest okej.
Siedziałem w fotelu i czytałem książkę, gdy do pokoju wparował Steven.
- Witajcie! – krzyknął radośnie i wszedł dalej. W ręku trzymał gitarę. Moją gitarę. Stęskniłem się, skarbie.
Położył ją na łóżku Valience i podbiegł się z nią przywitać. Gdy ją przytulał, czułem, że zaraz o rozerwę. Gdy tylko się oderwał od mojej Lily, zauważyłem, że ona śmieje się uroczo.
- Cześć Steven, a teraz won stąd! – powiedziałem ze stoickim spokojem i zamknąłem książkę z hukiem. Szybkim krokiem wymknął się z pomieszczenia. I dobrze.
- Duff, dlaczego go wygoniłeś? – spytała szatynka oburzonym tonem. Spojrzałem na nią tylko i o więcej się już nie pytała. – Zagraj mi coś. – podała mi gitarę. Jedyne co w tej chwili przyszło mi do głowy to Rainbow „Rainbow Eyes”. Dotknąłem strun, by potem szarpnąć delikatnie. Po chwili dołączyłem też słowa.
She's been gone since yesterday
Oh I didn't care
Never cared for yesterdays
Fancies in the air

No sighs or mysteries
She lay golden in the sun
No broken harmonies
But I've lost my way
She had rainbow eyes
Rainbow eyes
Rainbow eyes

Love should be a simple blend
A whispering on the shore
No clever words you can't defend
They lead to never more

No sighs or mysteries
She lay golden in the sun
No broken harmonies
But I've lost my way
She had rainbow eyes
Rainbow eyes
Rainbow eyes

Summer nights are colder now
They've taken down the fair
All the lights have died somehow
Or were they ever there

No sighs or mysteries
She lay golden in the sun
No broken harmonies
But I've lost my way
She had rainbow eyes

Gdy rozbrzmiały ostatnie dźwięki patrzyłem się już w cudowne oczy Lily. Ostatni raz szarpnąłem za struny gitary i zaśpiewałem cicho.

She had rainbow eyes

- To było… piękne. – wyszeptała. Spuściła wzrok, by ukryć łzy. Podszedłem do niej i usiadłem przy jej nogach. Dotknąłem jej dłoni, a gdy poczułem, że jej nie odsuwa, podniosłem ją do góry. Dopasowałem ją do swojej. Drugą ręką dotknąłem jej brody, podniosłem ją i nachyliłem się do pocałunku. Nasze usta dzieliły już tylko centymetry, gdy…
- Znalazłem Izzy’ego! Rucha jakąś pielęgniarkę w kiblu! – krzyknął wesoło Steven z progu drzwi. Odskoczyłem od Valience tak, że zahaczyłem nogą o ramę pryczy i wyjebałem się twarzą o kafelki. Zabiję go.
- Ty chuju! – wrzasnąłem trzymając się za twarz. Nie dość, że mój ryj ucierpiał, to jeszcze najprawdopodobniej jedyna szansa na pocałowanie Lily przepadła na zawsze.
Za Adlerem stanął Stradlin poprawiając sobie rozporek.
- Zacznę cię częściej odwiedzać McKagan. – wyszczerzył zęby. – O, hej Lily.
Skinęła mu głową. Otarła łzy w kołdrę i przykryła się nią aż po uszy.
- No to… my może… pójdziemy… - wyjąkał Steven zawracając szybko. Gdy straciłem ich z oczu wyszeptałem tylko krótkie „ja pierdolę” i usiadłem na krześle. Zjebane, znowu wszystko zjebane.

LILY

Chciał mnie pocałować. Boże wszystko spieprzyłam. On mnie naprawdę lubi. Chyba że po prostu mu jest mnie żal. Nienawidzę jak ludzie się nade mną litują. A jeśli… On naprawdę… Boże.
Wyszłam z łóżka i wlazłam pod kołdrę Duffa. Wtuliłam się w jego ciało, dłonie położyłam mu na klatce piersiowej a głowę ułożyłam na ramieniu. Objął mnie rękami i przycisnął do siebie.
Tak. To coś więcej.
***
Obudziłam się w łóżku Michaela. Byłam sama, a w miejscu gdzie powinien być blondyn leżała kartka papieru. Zapisana była pochyłym pismem.
Lily,
Pojechałem do domu po ubrania. Postaram się wrócić jak najszybciej. Michael.
- Jakież to ambitne. – mruknęłam i odłożyłam kawałek papieru. Zapisałam trochę kartek w notesie i poczytałam książkę McKagana. Kiedy już nie miałam co robić, do sali wszedł doktor Clayd. Usiadł na krześle i uśmiechnął się szeroko. Chyba ma dla mnie jakieś dobre informacje.
- Panno Valience, mam dla pani dobrą informację. – Nie, serio? Nie zgadłabym.  – Jeśli pani stan będzie nadal się polepszał, za tydzień może pani wyjść na jednodniową przepustkę.
Chyba. Padnę. Wskoczyłam na łóżko obok i powiedziałam radośnie:
- Dziękuję.
Gdy tylko wyszedł stanęłam na łóżku i zaczęłam wydzierać się ze szczęścia. Przez kolejne kilka minut krzyczałam i dziękowałam Bogu za ten jeden dzień, który spędzę na wolności.
Po mniej więcej 15 minutach przez okno wdarł się Michael niosąc wielką torbę. Przecież będzie tu jeszcze półtora tygodnia, po co mu tyle ciuchów?
- Ej słuchaj co ci powiem, słuchaj, słuchaj, słuchaj. – wrzeszczałam do niego. Patrzył się na mnie jak na wariatkę, ale przybrał spokojną minę i mruknął:
- No, słucham.
- Dostanę przepustkę! Za tydzień! Na dzień! – zaśpiewałam wskakując na niego z łóżka. Usiadłam mu na ramionach i zakryłam oczy dłońmi.
- Ej! Przestań! – krzyknął i zaczął się śmiać. Zdjął mnie ze swojej głowy, podniósł do góry i wirował naokoło siebie wciąż się śmiejąc. W końcu upadliśmy ze zmęczenia na łóżka, lecz nadal uśmiechaliśmy się do siebie.
Spojrzałam na niego. Był szczęśliwy. To mi wystarczyło. Nachyliłam się i delikatnie pocałowałam go w usta. Był trochę zaskoczony, ale odwzajemnił pocałunek. Przycisnęłam palec do ust na znak, by nikomu nie mówił i wyszłam do łazienki.
Jeśli on jest szczęśliwy, ja też jestem.