wtorek, 4 grudnia 2012

Rozdział 4



Przepraszam za długość,  panna Eliot nie potrafi cierpliwie czekać, a ten 'rozdział' miał być połączony z następny, który także będzie krótki jak cholera. 



LILY

Tydzień później.

Następnego dnia wyjdę ze szpitala. Jestem szczęśliwa, ale trochę się boję, bo już wiem, co się stanie. Staram się myśleć tylko o wspaniałym dniu, który spędzę z Duffem. Gdy wypisali go ze szpitala, codziennie przychodził na wizyty, a w nocy wchodził przez okno i zasypiał koło mnie. Wiem, że  nie podoba się to chłopakom z zespołu. Ostatnio częściej się kłócili.
Wreszcie nadszedł ten dzień. Michael załatwił mi jakieś normalne ubrania. Przebrałam się i podeszłam do okna. Było bardzo słonecznie. W szybach karetek stojących odbijały się długie, złotawe promienie. Koło jednej z nich przeleciał mały ptaszek i… Jebnął w rynnę. No cóż…
Odwróciłam się w stronę łóżek. McKagan leżał z głową schowaną w poduszce. Po chwili złapał się rękoma za ramy pryczy i podniósł się. Zasłoniłam oczy, bo znowu zapomniał włożyć spodni i stał tam w samych bokserkach. Mrucząc coś w stylu „Przecież nie jestem taki obrzydliwy” założył dżinsowe rurki, koszulę i wyskoczył przez okno. Ja kulturalnie przeszłam przez główny hall i przywitałam się radośnie ze wszystkimi recepcjonistkami.

DUFF

Oparłem się o mur. Już chyba piąty raz przeszła obok mnie ta sama dziwka. Zarzuciła swoją grubą dupą i wróciła znowu. Przestałem zwracać na nią uwagę. Po jeszcze kilku rundkach, poszła sobie. I dobrze.
Zobaczyłem Lily. Podbiegła do mnie i złapała moją rękę. Po chwili stanęła jak wryta. Minę miała nietęgą.
- Ale… Co będziemy robić? – spytała.
- No nie wiem… Idziemy na naleśniki? – zaproponowałem.
- Chętnie.
Poszliśmy do pierwszego lepszego baru naleśnikowego i zamówiliśmy dwie wielkie porcje obficie polane syropem klonowym. Wcinaliśmy je szybko gadając o rozrywkach dnia. Potem wyszliśmy na spacer do parku i karmiliśmy kaczki, które pływały w stawie. Zaproponowałem, by zjeść obiad, lecz Lily nie była głodna.
Widać było jej radość z tych chwil – ciągle się uśmiechała, policzki jej się zaróżowiły a oczy błyszczały. Cały czas podchodziła do czegoś i badała, jak dziecko. Wciąż powtarzała mi, jaka jest szczęśliwa, że ten dzień spędza ze mną. Cieszyłem się, bo wreszcie mogłem być spokojny o jej zdrowie. Mojemu skarbowi wreszcie nic nie grozi.
Około godziny osiemnastej zabrałem ją do jakiegoś lepszego baru. Zamówiłem dla nas po soku, dla mnie z odrobiną wódki. Z głośników zabrzmiała spokojna, cicha piosenka. Nie wiem kto był wykonawcą, ale podobała mi się. Wstałem, ukłoniłem się dziewczynie i wyciągnąłem łapę zachęcająco.
- Zatańczysz? – spytałem.
Wyszliśmy na parkiet. Jedną rękę położyłem jej na talii, a drugą złapałem za jej dłoń. Tańczyliśmy wolnego i wpatrywaliśmy się w swoje oczy. Uśmiechnąłem się i zawirowałem nią delikatnie. Zaśmiała się nieśmiało i złapała mnie za ramię. Teraz McKagan! Teraz! Powiedz jej, co czujesz! Już prawie się zdecydowałem, by wyznać przed nią prawdę, gdy oderwała się ode mnie i podeszła do okna. Spojrzała w dal. Podszedłem do niej od tyłu i przytuliłem ją. Nadal sztywno patrzyła się w stronę „domu”.
- Pamiętasz tamtą górkę koło szpitala? Mówiłeś, że z niej ładnie widać całe miasto. – powiedziała.
- Taak. – wyjąkałem. Trochę się zdziwiłem, mieliśmy iść teraz do chłopaków z zespołu i spędzić z nimi trochę czasu.
- Chodźmy tam. Teraz. – wyszeptała i pociągnęła mnie za sobą. Zdążyłem tylko rzucić kelnerowi jakąś kasę i poszedłem za nią.
Po chwili drogi, podczas której nie powiedzieliśmy do siebie ani słowa przed nami wyrósł spory pagórek, na którego szczycie stała samotna brzoza. Strasznie bolały mnie nogi, nie miałem już siły. Usiadłem na ławce i wpatrywałem się w sylwetkę Lily wkraczającą na szczyt. Zachodzące Słońce tak raziło, że widać było tylko ogólny zarys dziewczyny. Zauważyłem, że wchodzenie na górę zajmuje jej coraz więcej wysiłku, więc wstałem by zawołać  ją na dół. Nie zdążyłem. Usłyszałem tylko uderzenie ciała o ziemię i głośno skrzeczące wrony wylatujące z korony drzewa.
- Lily! – wrzasnąłem i popędziłem ku górze. Nigdy w życiu nie biegłem tak szybko. Gdy znalazłem się już koło brzozy, uklęknąłem koło ciała dziewczyny. Sprawdziłem puls, jej serce nadal biło, choć bardzo cicho i rzadko.
- Lily! Lily, nie umieraj! Proszę, kochanie, nie rób mi tego! – krzyczałem czując, że pod powiekami pieką mnie łzy. Spróbowałem zachować zimną krew i wziąłem jej ciało na ręce. Nie wiem w jaki sposób, zbiegłem z pagórka i wpadłem do hallu szpitala. Wszyscy ludzie gapili się na mnie jak na wariata. Łzy skapywały mi w jej gęste, kasztanowe włosy. Uklęknąłem i zawołałem rozpaczliwie:
- Ratujcie moją Lily!


5 komentarzy:

  1. sama jesteś nie powiem jaka!
    nojaniemogebonokurdeniezniose dlaczego on się nie może szybciej zebrać w sobie i powiedzieć jej, co czuje. bo zdąży jeszcze jej powiedzieć, tak? ona przeżyje, tak? no powiedz że przeżyje. bo ona musi żyć i Duff musi jej powiedzieć co czuje i muszą się kochać aż do skończenia świata

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Więc... Nie mam nic do powiedzenia, bo chyba to jest oczywiste, co się stanie. :D

      Usuń
  2. HNJOGIBJIHBKEKRFMKEKRJITGHIBK.
    Lily nie może umrzeć, bo to by było złe.
    Duff musi mieć swą miłość.
    Lily musi pisać listy do mamy, która nie żyje.
    Ptaszki muszą dalej jebać w rynny.
    Bo jak Lily umrze.
    To Duff będzie smutny.
    I się popieprzy w zespole.
    To by było złe.
    Ogarnij się Lily i nie umieraj,
    proszę :C

    OdpowiedzUsuń
  3. Ile razy mam ci mówić, żebyś nie kończyła i nie zabijała jej, hmm? :C
    NO WEŹ TEGO NIE RÓB, NOOOOOOOOOOOOO :CCCCCCCC
    Duff się przecież załamie. JAK ON SOBIE COŚ ZROBI?!
    NIE WYBACZĘ CI TEGO.
    WIEDZ TO.
    I ŻEBY JEJ MIŁOŚĆ W KOŃCU WYZNAŁ, BO JAK NIE, TO SIĘ POCHLASTAM.
    Hyhyhyhy, niecierpliwy Eliocik <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Czy tylko ja bardziej strzelałabym do kaczek niż je karmiła? Przecież to kaczki? Ptaki. A ptaki są obrzydliwe! PTAKI TO ZMORA IDIOTÓW! WIEM Z WŁASNEGO DOŚWIADCZENIA!
    Przez ileś minut zastanawiałam się, jak wygląda brzoza, wiesz? A potem uświadomiłam sobie, że przecież wujek Google swoje dzieci kocha i jestem jeszcze bardziej idiotą, niż mi się wydaje, bo zamiast jarać się akcją, to podziwiam brzozy? Ła. Te. Fak?
    Ojć... Lily jebła. Niedobrze, bardzo niedobrze!

    OdpowiedzUsuń